wtorek, 25 listopada 2014

Jewelry party//Mockingjay!

Muszę przyznać, że ostatnio naprawdę dużo się dzieje, zwłaszcza w mojej głowie haha brzmi to komicznie, ale taka prawda. Ciężko jest mi się skupić, a od natłoku myśli robi mi się już słabo, grrr.
Aby zająć umysł czymś innym, niż przygotowaniami do prawdopodobnie najcięższej rozmowy życia, postanowiłam napisać notkę, choć w planach miałam przerwę od bloga w tym tygodniu. Jak zwykle opiszę Wam mój weekend. 
W sobotę udałam się na Jewelry Party, na które zaproszenie otrzymałam tydzień temu na spotkaniu polskim. O 14 udałam sie do E. (w sumie to powinnam napisać Pani E., ale ona sama nie chce, żebym do niej przez per Pani mówiła haha kochana <3) i pojechałyśmy do domu M. (no, jednak nadal czuję się dziwnie, pisząc "M" o kolejnej pięćdziesięciolatce). Dom ten okazał się być najpiękniejszym, jaki dotychczas w USA widziałam i jeszcze po brzegi wypełniony polskim językiem, także lepiej być nie mogło haha! W przeogromnym "korytarzu" przy wejściu znajdował się wielki stół, a na nim sporo naprawdę pięknej biżuterii. Dalej, w kuchni, na wielkiej wysepce ułożono w wręcz zbyt idealnym porządku same pyszności, od polskiego bigosu do jakichś fancy kawiorów i innych rzeczy, których nazw nawet nie pamiętam :D. Cały ten bankiet był na naprawdę wysokim poziomie, duże wydarzenie, a to wszystko właśnie ze względu na wystawę biżuterii. Oczywiście prawie każda kobieta coś dla siebie wybrała i sama pewnie też wróciłabym do domu bogatsza o jakieś cudeńko, no ale niestety portfel au poor mi na to nie pozwolił haha. Co prawda na spotkaniu byłam najmłodszą osobą (a od kolejnej najmłodszej dzieliło mnie chyba z 7 lat różnicy), ale i tak czułam się dobrze, a to wszystko za sprawą cudownej E., która zapoznała mnie ze wszystkimi zgromadzonymi, wychwalała, że aż mi glupio było i wgl zachowywała się tak, jakbym jej płaciła za dobre słowa na mój temat haha <3. W sumie to nawet cieszyłam się, że byłam tam jedyną gówniarą, bo przynajmniej (tak mi się wydaje) nie rzucał się w oczy fakt, że nie przyszłam w butach od Michaela Korsa, czy z torebką Chanel. Po kilku naprawdę świetnie spędzonych godzinach udałam się do A. (powracamy do rocznika 95 haha), następnie odebrałyśmy kilka dziewczyn po drodze i pojechałyśmy do kina w Bellevue, by wreszcie zobaczyć kolejną część Igrzysk Śmierci! Ogólnie jestem mega fanką i nie zawiodlam się tą ekranizacją. Moim zdaniem było to dobre odzwierciedlenie książki, ale film sam w sobie bez porównania jeśli chodzi o 1 i 2 część, no ale to po prostu dlatego, że tematyka już nieco inna. Z niecierpliwością czekam na finał! <3


W niedzielę pojechałyśmy z A. i O. na lunch, a później totalnie się odmóżdżyłyśmy, oglądając The Wedding Planner, i wiecie co? Właśnie czegoś takiego mi było trzeba!

Do następnego razu,
buziaki, trzymajcie się <3

czwartek, 20 listopada 2014

Breathtaking Seattle views!

Ubiegły weekend jak zwykle na szóstkę z plusem!
W piątek wieczorem pojechałam z Natalią i jej Hostką (która, swoją drogą, jest mega) na spotkanie polek w Seattle i okolicach. Okazało się, że przyszło naprawdę mnóstwo osób! Wiadomo, większość z nich to żony pracowników Microsoft/Google/Amazon, ale historie niektórych osób były naprawdę niesamowite. Nawiązałam świetne znajomości, dostałam propozycję spędzenia świąt od chyba pięciu różnych kobiet (możliwe, że po prostu zostanę z Hostami, ale zobaczymy... Chociaż, jest też opcja, że na święta będę już w zupełnie innym miejscu...) i ogólnie wiem, że jak pojawi się jakiś problem, to o każdej porze dnia i nocy będę miała się do kogo zwrócić, za co jestem niesamowicie wdzięczna! Uwielbiam to, że Polacy na emigracji zawsze i wszędzie chcą sobie pomagać (przynajmniej ci, których znam).
Sobota była PRZEPIĘKNA, dosłownie. Zarówno pogoda, jak i widoki... Ale pozwólcie, że zacznę od początku. Umówiłam się z Agą, że pojedziemy do Chinatown w Seattle i tak też zrobiłyśmy. Jednakże, mróz był okropny, więc postanowiłyśmy udać się na jakieś chińskie jedzenie. NIESTETY, wybrałyśmy super fancy restaurację i już po sekundzie byłyśmy otoczone kelnerkami etc, więc było trochę za późno, żeby się wycofać. Tradycyjnie, na początku dostałyśmy herbatkę... A później się zaczeło. Za 18,99$ mogłyśmy wybrać tyle jedzenia ile chcemy, no ale wszystkie nazwy były niezrozumiałe, więc tak naprawdę zamawiałyśmy na ślepo, co było złym pomysłem, bo później nie wiedziałyśmy, czy to co stoi przed nami na stole to warzywo/mięso/COŚoczymnawetniechcęmyśleć itd... Na początku kelner przyniósł nam zupę wielkości kuli ziemskiej, po jakimś czasie przyszło nasze jedzenie. Wszystko surowe. Jako, że to był nasz pierwszy raz w tego typu restauracji, nie miałyśmy pojęcia, że aby te rzeczy przygotowac, należy je do tej ogromnej zupy wrzucić! Chyba z 20 minut nad tym główkowałyśmy... Hahah najlepsze jest to, że nie mialam ochoty na zupę, więc na samym początku jak kelner powiedział "Po wybraniu zupy zaznaczacie na karcie co chcecie" ja chcialam zapytać, czy wgl trzeba ją zamawiać, hahaha dobrze, że tego nie zrobiłam, bo wyszłabym na największą idiotkę EVER!

Widok na downtown, zaraz obok znajduje się brama do Chinatown.

Muszę przyznać, że zabawy miałyśmy z tym wszystkim sporo, zwłaszcza z identyfikacją danej potrawy oraz z pałeczkami, którymi kompletnie nie umiałam i nadal nie potrafię się posługiwać, także większość rzeczy po prostu na nie nabijałam haha, a jak kelner przechodził obok, to piłam herbatę :D.
Kolejnym przystankiem sobotniego dnia była Columbia Tower, czyli najwyższy budynek w Seattle (ten czarny). Na jego szczycie znajduje się punkt widokowy. W sumie to decyzja została podjęta dość spontanicznie, ale jak wszyscy wiemy, takie potrafią być najlepsze! Na samą górę dostałyśmy się o najlepszej porze - tuż przed zachodem, tak więc mogłyśmy zobaczyć całe Seattle zarówno w świetle dziennym, podczas pięknego zachodu, jak i po ciemku. Najpiękniejsza godzina mojego życia haha! Zobaczcie sami. <3

 
Mt. Rainier
 
 
 

Wejście na wieżę kosztuje 13$, ale jest w stu procentach warte swojej ceny. Na pewno tam jeszczę wrócę! Jedyna rzecz, która mi się nie podobała, to to, że światło było cały czas zaświecone, więc trudno było zrobić zdjęcie, kiedy wszystko odbijało się w szybie... Ale nie ma co narzekać - i tak było mega! No ale tak jak w przypadku zeszłotygodniowego wypadu nad Snoqualmie Falls - nie wziełam lustrzanki, czego nie mogłam sobie wybaczyć... Chyba mam nauczkę i znów zacznę ją ze sobą nosić....

Na koniec dnia pojechałyśmy z Agą i Klaudią do słynnego Kerry Park, z którego można zobaczyć całe Seattle. Cudowne miejsce, co za widok! Jedno słowo - WOW.


Ten tydzień zaczał się spokojnie, we wtorek przez przypadek poznałam świetną kobietę - menagerkę przeróżnych osób, organizatorkę imprez itd, rozmawiałam z nią chyba przez 4 godziny, na pewno w najbliższej przyszłości wybiorę się z nią na jakiś ciekawy event :).

A teraz uciekam, bo mama się już mnie na Skype nie może doczekać haha.
Buziaki!

czwartek, 13 listopada 2014

Snoqualmie Falls!

Hej! Muszę przyznać, że każdy kolejny weekend zaskakuje mnie coraz bardziej. Uwielbiam to, czuję, że żyję, a co najważniejsze - nie marnuję czasu!
W sobotę znów spotkałam się z moją "polską grupą" i pojechałyśmy nad Snoqualmie Falls. O tym miejscu usłyszałam już podczas mojego pierwszego tygodnia tutaj, ale jakoś nigdy nie udało mi się tam wybrać... a teraz sama zastanawiam się dlaczego, skoro to całkiem blisko, bo jedynie 40 minut samochodem (a już dawno przekonałam się o tym, że jak na amerykańskie odległości, to taką wycieczkę spokojnie można porównać z polskim spacerkiem do Biedronki... nie no, bez przesady, ale uwierzcie mi, jeśli coś jest 40 minut od Was, to znaczy, że jest blisko). Do celu dotarłyśmy późno, bo przed 16:00 i w sumie też nie byłyśmy tam długo, ale jestem pewna, że i tak jeszcze nie raz tam wrócę. Muszę! Kolejnym razem na pewno postaram się przyjechać o wcześniejszej godzinie, aby zejść na dół wodospadu, bo niestety w sobotę nam się to nie udało & już na pewno wezmę ze sobą lustrzankę, bo mimo, że uwielbiam moją cyfrówkę, to niestety Snoqualmie Falls wymaga więcej uwagi i miłości haha :D. To miejsce jest przeeeecudowne! Siła spadającej wody tworzy w powietrzu wielką chmurę, więc stojąc na "balkonie widokowym" już po chwili byłyśmy mokre. Wszystko wygląda naprawdę pięknie, klify, rzeka, drzewa, roślinność... ahhh, właśnie za to ludzie kochają stan Waszyngton. I ja również kocham go bardziej po naszej sobotniej wycieczce. 

Dziękuję za przypomnienie w komentarzach że ci, którzy oglądali Miasteczko Twin Peaks, już na pewno ten wodospad widzieli :)


Po krótkim, lecz jak najbardziej udanym pobycie nad wodospadem, przyszedł czas na, rzecz jasna, coś do zjedzenia. Po długim poszukiwaniu w końcu trafiłyśmy do miasteczka Issaquah. Zaparkowałyśmy na osiedlu, które od razu skojarzyło się dziewczynom z Anglią. Niestety ja, jako że przed wyjazdem do USA nie byłam zbyt ambitną osobą jeśli chodzi o podróże (czego strasznie teraz żałuję) i wszędzie było za daleko/za trudno/za drogo (excuses, excuses...), nie mogłam dołączyć się do dyskusji na ten temat, ale jedno mogłam stwierdzić bez największego problemu - Issaquah, brytyjskie czy nie, jest naprawdę urokliwe! 


Dzień okazał się być peeeeerfect...
a wieczór zapowiadał się równie dobrze! :)
W Seattle jest polska restauracja, w której organizowano imprezę, postanowiłyśmy więc na nią pójść. Wiedziałyśmy, że należy podejść do niej z dystansem i nie oczekiwać nie wiadomo czego, ale... pozytywnie się zaskoczyłyśmy! Około 23 parkiet był już pełny, całość przypominała trochę, cytuję,  "urodziny cioci w remizie na wsi" hahaha., Wybawiłam się na maksa! Miejsce naprawdę świetne, co prawda małe, ale ma wszystko to czego potrzebuję - dobre jedzenie (jestem potworem, wiem), dobra muzyka (no, może nie najlepsza, ale DJ przystojny, więc wybaczam godzinne przejścia między piosenkami XD), POLSKIE PIWO (^^), dobre towarzystwo! Nic, tylko czekać na kolejne partyyyy.
Przed 2 w nocy złapałyśmy z dziewczynami ostatniego busa i pojechałyśmy na noc do S. (szczęsciara mieszka w University District, idealna lokalizacja, jeśli chodzi o Seattle, będę to powtarzać za każdym razem!!).

Jeśli chodzi o niedzielę, było zdecydowanie bardziej spokojnie, rano kościół, później obiadek w Domu Polskim, gdzie właścicielka restauracji po raz kolejny już obdarowała nas pierogami mrożonymi na zapas, hahaha kochana <3. 

PS. Dzisiaj po collegu wybrałam się do International Deli w Bellevue, gdzie można znaleźć mega dużo produktów z Rosji i Polski! Zdziwiłam się, bo jest tam naprawdę wiele rzeczy i po raz kolejny chwytam się za moją pustą głowę, pytając "DLACZEGO NIE POSZŁAŚ TAM WCZEŚNIEJ?". 

Na koniec pozwólcie, że pochwalę się moim biegłym hiszpańskim (dobry joke):
NOS VEMOS PRONTO!

sobota, 8 listopada 2014

American House party// New Friends!

Hello! Dokładnie 4 miesiące temu przyleciałam do Stanów, a co za tym idzie 1/3 programu za mną!
Pamiętam, że na początku pisałam "czas leci szybko", ale byłam w błędzie - teraz to dopiero pędzi jak szalony. Najgorsze są poniedziałki, ale kolejne dni przemijają w mgnieniu oka, a później w końcu przychodzi upragniony weekend. No własnie, apropo weekendu! Muszę Wam napisać o mojej zeszłej sobocie, bo zrealizowałam wtedy kolejny punkt z listy "MUST-DO W STANACH", czyli... typowa, amerykańska domówka!
Ale zacznijmy od początku. Jak wiecie, Halloween (piątek) spędziłam na trick-or-treating u rodziny Hostów, czego zdecydowanie nie żałuję, bo miałam naprawdę mnóstwo zabawy i mogłam zobaczyć jak to wszystko funkcjonuje, ale z drugiej strony chciałam też pójść na Halloweenową imprezę, więc całą nadzieję pokładałam w sobocie. Udało się! Pamiętacie jak pisałam Wam o pewnej facebookowej grupie, której członkowie wymyślają różnego rodzaju atrakcje? Oczywiście, również i w Halloween nie zawiedli i jeden z administratorów postanowił zrobić imprezę w swoim domu, więc tam też poszłyśmy. Na miejscu spotkałyśmy wielu znajomych, a jeszcze większą ilość nowych ludzi poznałyśmy. Niestety, byłyśmy tam dość wcześnie i impreza jeszcze nie była rozkręcona (za mało % hahaha), więc postanowiłyśmy zmienić lokalizację i udałyśmy się do mojego najukochańszego, najzajebistszego University District w poszukiwaniu jakiejś randomowej domówki studenckiej (szanse na to były naprawdę spore, już wyjaśniam dlaczego - otóż, w Seattle organizowana była megaaaa wielka impreza Freaknight, miało przyjść 20 tys osób, elektroniczna muzyka na żywo np. Tiesto, Bingo Players, Alesso etc, ALE ze względu na pewną tragedię wszystko zostało odwołane na ostatnią chwilę... z racji tego to 20 tys ludzi musiało zorganizować sobie inną atrakcję, a UD to najlepsze miejsce).
W autobusie do Seattle spotkałyśmy inne au pairki, które, tak jak my, jechały do UD, z tym że miały już zaplanowane gdzie dokładnie pójdą, także skończyło się na tym, że zabrałyśmy się z nimi. Wysiadłyśmy z autobusu i udałyśmy się pod wyznaczony adres. Impreza okazała się być strzałem w dziesiątkę - było wszystko, co typowej american house party potrzeba - dobre miejsce, muzyka, towarzystwo, czerwone kubeczki, "pijackie gry", tańczenie na stołach, a nawet policja haha :D. Wybawiłam się niesamowicie, a najlepsze jest to, że właścicielami domu okazali się naprawdę super ludzie, którzy już zaprosili nas na kontynuację, także nie mogę się doczekać!

Btw, na obu imprezach ludzie byli poprzebierani, ja jak zwykle zostawiłam wszystko na ostatnią chwilę, więc moim jakżeoryginalnymifantastycznym kostiumem były... UWAGA... czarne ciuchy, czerwone końcówki włosów i ciemny makijaż. ahh i jeszcze pajęczyna na twarzy i czaszka na bluzce. Wohoooo, poszalałam. :D Aż wstyd, ale who cares!

Mam tylko jedno, okropne zdjęcie, ale już mi się nie chce czekać kolejnego tygodnia na resztę.
PS. Soczewki A. prześladują mnie do teraz! Ale trzeba przyznać, efekt świetny :).

W środę spotkałam się z koleżankami w sąsiednim mieście i udałyśmy się na froyo, gdzie zrobiłyśmy z siebie idiotki, bo śmiałyśmy się jak nienormalne, wszystko dlatego, że weszły w nas dusze dzieciaków i w końcu, po kilku miesiącach pobytu w Stanach postanowiłyśmy dać sobie lekcję przekleństw w naszych językach. Trochę tego było - polski (nie wpadlibyście na to, gdybym nie napisała, nie? :D), portugalski, hiszpański, szwedzki, noi oczywiście niemiecki. Muszę przyznać, że możemy "pochwalić się" najbardziej bogatym słownictwem w tej dziedzinie, dziewczyny były w szoku, kiedy zaczełam wymieniać wszystkie te słowa, a ja sama byłam zaskoczona, że mamy ich aż tyle i właściwie na każdą okazję się coś znajdzie hahah.

Okej, żeby nie było, że dodaję notkę tylko na temat imprezowania i przeklinania, to napiszę Wam na koniec coś innego. POZNAŁAM NOWE PRZYJACIÓŁKI <3
W czwartek udałam się na lunch do Panery. Siedziałam przy stoliku, otoczona, można by pomyśleć, samymi amerykanami, aż nagle słyszę jak ktoś mówi po polsku. Byłam w wielkim szoku, bo już dawno przyzwyczaiłam sie do tego, że z językiem polskim spotykam się przeważnie tylko w weekendy. Błyskawicznie wstałam i podeszłam w stronę dwóch kobitek <3 Posiedziałam z nimi trochę, od początku świetnie mi się z nimi rozmawiało. Powymieniałyśmy się numerami, zostałam też zaproszona na polskie obiadki, wypad na kajaki i w góry. Jola i Jolanta (bo tak nazywają się te dwie dobre duszyczyki) powiedziały mi, że mogę do nich dzwonić o każdej porze dnia i nocy i zawsze jestem mile widziana w ich domach. Już jesteśmy umówione na kawę w poniedziałek!
Fajnie, nie? Nowe polki w otoczeniu... zawsze to dobrze, wiem, że przy nich będę czuć się jak w domu, jak w rodzinie... Jola i Jolanta, obie pełne wigoru i z nieustannym uśmiechem na twarzy przypominają mi jedną z najważniejszych osób w moim życiu, która 6tys mil ode mnie nadal przeżywa moją nieobecność... mojego bohatera i wzór. Moją BABCIĘ. Taaa, J & J są już grubo po sześćdziesiątce, ale ani trochę nie dają tego po sobie poznać! Kazały mi do siebie mówić po imieniu "bo zawsze jak słyszą, że ktoś mówi do nich przez "Pani" to się odwracają i szukają za sobą jakiegoś starca" hahaha <3.

 Na zakończenie zdjęcie z dzisiaj. Po kilku(nastu) dniach typowej, waszyngtońskiej pogody, w końcu zrobiło się ładnie. Bardzo ładnie. ♥

Odezwę się za niedługo. Enjoy your weekend!
xoxo

sobota, 1 listopada 2014

It's all about Halloween!

Halloweenowe szaleństwo zaczeło się kilka tygodni temu. Już wtedy zobaczyłam, że ten dzień jest tu czymś naprawdę wielkim - wszędzie dekoracje, różnego rodzaju napisy, specjalne produkty w sklepach, czy "creepy muzyka" w radiu. Właściwie cały październik kręcił się wokół Halloween.
W czwartek miałam do załatwienia kilka spraw na mieście i dosłownie w każdym miejscu zapytano mnie o moje plany i kostium na wyczekiwany przez wszystkich "jutrzejszy" wieczór. Wszędzie można było zobaczyć ekscytację.
Aż w końcu przyszedł piątek. Halloween day! Rano byłam w szkole mojego najmłodszego (chodzę tam co tydzień). Najbardziej rzuciło mi się w oczy to, że KAŻDY nauczyciel był przebrany (i mam tu na myśli pełne kostiumy, a nie np. czapkę wiedźmy etc). Osobiście uważam, że jest to mega opcja. U mnie w szkole niestety nigdy by coś takiego nie przeszło, nauczyciele byli przecież zbyt "ważni", by na oczach swoich uczniów robić z siebie "głupków" przebierając się. A szkoda, bo mogłoby być ciekawie :)
Halloweenowy wieczór postanowiłam spędzić z moją host rodziną i udać się z nimi na typowe trick-or-treating. Kilka dni temu Hostka powiedziała mi, że co roku jeżdzą do sąsiedztwa ciotki moich chłopaków, bo zawsze pojawiają się tam setki ludzi. Rzecz jasna, początkowo myślałam, że "setki ludzi" to metafora, ale... grubo się myliłam. Ulice były po brzegi przepełnione dzieciakami, czułam się, jakbym była na jakimś festynie, a wszechobecne dekoracje tylko mnie w tej iluzji przekonywały.  Domy były przystrojone na przeróżne sposoby, a kreatywność niektórych była niesamowita! Cmentarzyska w ogrodzie, muzyka, dynie, ukryte w krzakach kościotrupy, czy nawet wyświetlane na drzwiach od garażu filmy... to wszystko wyglądało naprawdę świetnie.  
Sąsiedztwo to jest tego wieczoru tak popularne, że nawet zjeżdzają się tam ludzie z innych miasteczek (np. my). Nie mogłabym sobie zatem wyobrazić lepszego sposobu na zobaczenie jak wygląda prawdziwe, amerykańskie Halloween.


Już teraz wiem skąd tyle zamieszania wokół 31 października. Zazdroszczę tym wszystkim dzieciakom!
A Wy jak spędziliście Halloween?

PS. Aż trudno uwierzyć, że już listopad :O