sobota, 27 września 2014

Daily view!

Hello! Dzisiaj chciałabym pokazać Wam moją okolicę. Wiem, że zdjęcia te obiecałam już miliard lat temu, za co przepraszam. Jednakże... (uwaga, właśnie mam zamiar napisać tu coś mega "oryginalnego", domyślacie się co?)... 
lepiej późno, niż wcale! :)
Na pewno każdy z Was ma w głowie obraz typowej, amerykańskiej ulicy... moja do takich nie należy. Jest mnóstwo drzew, a za nimi znajdują się przepiękne domy. Witam w stanie Waszyngton! W dzień wygląda to cudownie, nocą niekoniecznie, ale nie jest to dla mnie problemem, gdyż rozleniwiłam się do tego stopnia, iż do siłowni oddalonej od mojego domu pół kilometra jadę samochodem. Moja mama na pewno chwyciłaby się za głowę, ale tutaj to normalne, co więcej, gdybym poszła pieszo, to na pewno zdziwiłabym wszystkich moich sąsiadów.
PS.  Oczywiście te typowe, amerykańskie ulice również się tu znajdują i już niebawem to udowodnię :)!


Tak jak po tytule notki można wywnioskować, chciałam pokazać Wam to, z czym "spotykam się" prawie każdego dnia, dlatego też nie mogłabym pominąć szkoły moich Host Kids. Oczywiście żółte autobusy są wszędzie, jest ich naprawdę pełno. Ciekawym faktem jest to, iż "za kółkiem" większości z nich siedzą kobiety. Do tej pory widok tej części porannej, szkolnej rutyny wywołuje uśmiech na mojej twarzy.


 Jeśli chodzi o sam budynek szkolny, wygląda zupełnie inaczej niż np. moja podstawówka. Główny "korytarz" znajduje się, tak jak widzicie poniżej, na zewnątrz, co nie ukrywam jest dla mnie niemałą zagadką, bo przecież w zimie deszczu jest tu naprawdę sporo, a i temperatura nie rozpieszcza. Codziennie rano dzieciaki udają się pod swoją klasę, układają plecaki w jednej linii (również na zewnątrz) i idą na plac zabaw. Po usłyszeniu dzwonka wszyscy biegną w stronę swojej nauczycielki, która po ustawieniu dzieciaków w idealnym rządku wprowadza je do swojej klasy.


Z tyłu szkoły (chociaż tak naprawdę nie wiem gdzie jest tył, bok, czy przód) znajduje się drop-off/pick-up area. Jestem w szoku, ale wszystko działa tam mega sprawnie, co przy tak dużej ilości dzieciaków/nauczycieli/rodziców wydaje się wręcz niemożliwe.


 Uroczą sprawą jest to, że ruchem kierują dzieciaki, czyli nie ma tzw. Pani Stopki :D. Widać, że się starają i biorą ten obowiązek na poważnie, co sprawia, iż wygląda to jeszcze bardziej słodko.

Okej, a teraz czas na trochę biężących spraw!
W środę zaczełam naukę w collegu. Chodzę na hiszpański level 2. Campus szału nie robi, bo moje zajęcia nie są w głównym budynku Bellevue Community College, tylko w jednym z jego oddziałów... Mam w grupie tylko 8 osób, w tym ja i dwie moje koleżanki z Woodinville (również au pairki). Juz na początku miałyśmy śmieszną akcję - wchodzimy do budynku, nie miałyśmy pojęcia gdzie jesteśmy. Patrzyłyśmy na rozkład campusu i M. powiedziała (fuck, where should we go?!). Nagle odezwała się jakaś kobieta i zapytała czego szukamy. Oczywiście nie znałyśmy dokładnego numeru sali, wiec zaczełyśmy gadać głupoty. Mystery woman popatrzyła się na nas z jeszcze bardziej mystery uśmiechem i powiedziała "Ok, już wiem gdzie chcecie iść. Chodźcie za mną." Wchodzimy do windy, zaczynamy z nią rozmawiać i co się okazało? To była nasza nauczycielka :D.

Uciekam korzystać z ostatnich słonecznych dni! Miłego dnia/dobranoc, buziaki
Martyna :)

środa, 24 września 2014

Portland /2nd day/

Niedzielę, czyli drugi dzień wypadu do Portland rozpoczełyśmy o 8 rano. Z motelu wymeldowałyśmy się o 9 i udałyśmy się na autobus, który piętnaście minut później zabrał nas do centrum. Zjadłyśmy śniadanie w przeuroczej kawiarence i pojechałyśmy do outletu Nike na obrzeżach miasta. Szczerze mówiąc spodziewałam się bardziej zachęcającego wyboru, więc ja wyszłam stamtąd z pustymi rękami, w przeciwieństwie do Judith męczącej się do końca dnia z wielką torbą haha. Następnie wróciłyśmy do downtown, zobaczyłyśmy kilka nowych, ciekawych miejsc.


Zarówno w sobotę, jak i niedzielę, kilka razy przechodziłyśmy obok sklepu Apple'a. Liczba ludzi czekających na kupno iPhone 6 była imponująca... :D


Naszym kolejnym przystankiem był Pioneer Place Mall, gdzie zjadłyśmy obiad. Ja z Julią zdecydowałyśmy się na kuchnię chińską (uwielbiam<3), a Judith na sushi. Najpyszniejsza godzina mojego życia! Następnie, pełne (aż za bardzo), ale i ucieszone (jakby inaczej), udałyśmy się po raz kolejny na Waterfront, gdzie totalnie się wychillowałyśmy. Ostatnim punktem wyprawy do Portland miała być wizyta w Voodoo Doughnuts, której strasznie nie mogłam się doczekać. Niestety, nie spodziewałyśmy się tak wielkiej kolejki (podobnej do tej pod sklepem Apple'a!), a że do autobusu Portland-Seattle miałyśmy jedynie pół godziny i kawałek drogi, nie udało nam się tego celu osiągnąć. Ahhh, może innym razem uda mi się dorwać to różowe pudełeczko z pysznościami? Oby.

W drodze powrotnej miałam okazję zobaczyć jeden z piękniejszych zachodów w życiu. Idealna, czerwona kula i urzekające niebo... Niestety, zanim znalazłam aparat było już za późno, by to odpowiednio uchwycić, także to co widzicie ani trochę nie oddaje rzeczywistego uroku. A szkoda...

To by było na tyle, jeśli chodzi o mój weekend w Portland. Na pewno o czymś zapomniałam, inaczej nie byłabym sobą. Dobrze się bawiłyśmy! Miasto samo w sobie ma fajny klimat, ale zdecydowanie bardziej wolę Seattle. Jest większe, ciekawsze, ładniejsze, MOJE.

 Ogólnie postanowiłam, że bardziej przyłożę się do prowadzenia tego bloga. Mam już kilka pomysłów na notki i na pewno postaram się dodawać je bardziej systematycznie (jednakże z tą ilością też nie ma co przesadzać, bo co za dużo to nie zdrowo). PS. Czy są tu jakieś przyszłe au pairki? Myślę o pewnym cyklu notek, ale jeśli nie ma tu odpowiedniej publiczności to bez sensu :D.

Do następnego!
♥♥♥

poniedziałek, 22 września 2014

Portland /1st day/

Spędziłam w Portland dwa dni, które mineły równie szybko jak każdy mój weekend tutaj, a z drugiej strony po powrocie do domu czułam się tak, jakby nie było mnie przynajmniej dwa tygodnie. Może to dlatego, że na ten czas odciełam się totalnie od rzeczywistości, nie byłam au pair, tylko kimś, kto może robić to co chce, jak chce i kiedy chce, bez obawy, że innym ludziom się to nie spodoba. Cudowne uczucie.
Przygodę zaczełam w sobotę już o 6 rano, kiedy to wziełam autobus do Seattle. Po kilkudziesięciu minutach spotkałam się na Union Station z Julią (Niemcy) i Judith (Francja) i wsiadłyśmy do busa Seattle-Portland. Dotarcie na miejsce zajeło nam 2h 45min, czyli pół godziny mniej niż myslałyśmy. Wysiadłyśmy w samym centrum miasta. Najpierw udałyśmy się na Waterfront, pospacerowałyśmy po deptaku i udałyśmy się na rynek, gdzie zobaczyłam typowo polski akcent, łezka w oku haha!


Następnym przystankiem było Chinatown. Temperatura była wręcz okropna (mega gorąco), więc blisko chińskiego ogrodu zrobiłyśmy sobie chwilę odpoczynku.

Wyglądam na tym zdjęciu jak chomik, ale JADŁAM (jak zwykle...) :D.

Jakiś czas później udałyśmy się w stronę downtown, by złapać autobus i pojechać do hotelu. Pierwsza częśc poszła zaskakująco łatwo (pojawiłyśmy się na przystanku o idealnej godzinie), w przeciwieństwie do drugiej. Miałyśmy wysiąść na 33rd street, a tak się zagadałyśmy, że o tym, iż minełyśmy nasz motel zorientowałyśmy się na 46th, czyli kawał drogi dalej. Musiałyśmy więc wsiąść w autobus jadący w stronę, z której właśnie przyjechałyśmy, ale na szczęście nie czekałyśmy na niego długo. Tym razem skupiłyśmy się na maksa i wszystko poszło okej. 
Motel od razu mi się spodobał, świetny klimacik! Mimo, że za taką cenę znalazłybyśmy o wiele lepszy (ale ogarnełyśmy się z tym wszystkim za późno), to i tak nie ma co narzekać.


Po krótkiej regeneracji wróciłyśmy do downtown.


Tak naprawdę nie miałyśmy żadnego planu wycieczki, więc przez większość czasu po prostu chodziłyśmy po mieście, szukając ciekawych miejsc. W pewnym momencie zrobiłyśmy sobie przerwę na Starbucksa (naszym celem było tak naprawdę podładowanie telefonów :D). Tradycyjnie zamówiłam moje ukochane Pumpkin Spice i delektowałam się nim tym razem jako Abtina, bo przecież tak własnie pisze się imię Martyna. Mistrz.


Wieczorem nadal zwiedzałyśmy Portland na własną rękę, uwielbiam miasta nocą, cudowny widok i klimat. Dzień zakończyłyśmy w weggie grill na naprawdę przepysznej kolacji <3.


Po powrocie do motelu posiedzałyśmy chwilę na zewnątrz, pogadałyśmy i w końcu poszłyśmy spać. Miałyśmy w planach mini-imprezę, ale byłyśmy na to za bardzo zmęczone :D. 

A Wam jak minał weekend?

Drugi dzień wypadu do Portland opiszę już za niedługo!
Trzymajcie się,
Martyna Abtina

środa, 17 września 2014

Being an au pair!

Od kiedy przyleciałam do Stanów dodaję notki o bardzo podobnym schemacie, dziś postanowiłam zrobić coś innego i napisać posta o wszystkim i niczym.
Kilka dni temu mineły dwa miesiące odkąd tu jestem. Przez te dwa miesiące zmieniło się naprawdę dużo. Po pierwsze, spełniłam mnóstwo marzeń i to tych "z wyższej półki" i muszę przyznać, że jest to najwspanialsze uczucie na świecie. Po drugie, wiem, że to brzmi śmiesznie i zapewne jak mówię o tym moim znajomym to myślą sobie, że zwariowałam, ale mój światopogląd zmienił się o 180 stopni. Doceniam zupełnie inne rzeczy, mam inne priorytety i inne poglądy. Zdałam sobie sprawę, że należy żyć chwilą i robić tylko to co nas uszczęśliwia, bo życie jest naprawdę zdecydowanie za krótkie na zmartwienia. Poza tym, już nigdy nie będę przejmować się tym co ludzie pomyślą, bo to najgłupsze co może być. Może to zabrzmi egoistycznie, ale naprawdę musimy czasem myśleć o sobie i swoim szczęściu, bo niestety nikt o to za nas nie zadba. Po trzecie, ostatnio doszłam do wniosku, że wyjazd jako au pair jest tak naprawdę czymś w rodzaju weryfikacji. Weryfikują się wartości życiowe, bo trzeba coś stracić, żeby docenić. Weryfikują się znajomości, bo jeśli komuś zależy, to mimo tych kilku tysięcy km i tak kontakt pozostanie. Weryfikują się nasze możliwości, bo zostajemy rzuceni na głęboką wodę. Weryfikuje się wszystko. I bardzo mnie to cieszy.


Okej, a teraz czas na konkrety. Tak, tęsknie za rodziną, bardziej niż myślałam. Tęsknie za moim psiakiem, ale tego akurat się spodziewałam. Tęsknie za Polską (!!), co jest dla mnie dużym zaskoczeniem, bo oczywiście będąc jeszcze w domu narzekałam na wszystko co popadnie, a teraz tęsknie za największymi błahostkami. Tęsknie za znajomymi i naszymi piątkami. Ale nie żałuję, że wyleciałam.

♥♥Najlepsze zdjęcie na poprawę humoru♥♥

Dużo osób pyta mnie o mój schedule (plan dnia), a wygląda on następująco. Nastawiam budzik zawsze na 7:25, pięć minut później ledwo żywa idę budzić najstarszego chłopaka. Później wracam do łóżka na 15 minut i o 7:45 wstaję, by obudzić średniego (Moje poranne obowiązki związane z dwójką starszych kończą się właśnie na obudzeniu ich, więc idealnie). Następnie mam chwilkę dla siebie, podczas której usiłuję przeprowadzić metamorfozę z zombie w człowieka (która niestety bardzo często kończy się porażką). O 8 budzę najmłodszego, później ogarniam go do wyjścia i o 8:30 (jak dobrze pójdzie) wychodzę z nim do szkoły. Na szczeście znajduje się ona bardzo blisko (odległość porównuję do tej z mojego domu w Pl do Biedronki haha no właśnie, tęsknie za Biedrą!). Po 8:45 mam czas dla siebie do 15:15. W międzyczasie w zależności od humoru albo widzę się ze znajomymi, chodzę na siłkę (łohohohoh), albo po prostu siedzę na kompie. Później odbieram najmłodszego ze szkoły, wracamy do domu, pilnuję, żeby zrobił homework i kończę ok. 18/19.
PS. Ostatnio najmłodszy chodzi na noc do babci i ona odprowadza go do szkoły, więc ja wstaję rano tylko na 15 minut, wychodzę z pokoju dwa razy i wracam do spania, jaaaa gdyby tak było zawsze....
Oprócz piątku w każdy dzień chłopaki mają COŚ, albo soccer, albo pianino, albo art classes, więc wtedy robię za szofera, co uwielbiam, bo przynajmniej czas leci szybciej i przyjemniej. 
Poza tym do moich obowiązków należy robienie prania chłopaków, co jest chyba najprostszą czynnością na świecie.

Jeśli chodzi o znajomych, mam ich tu sporo, właściwie co drugi dzień poznaję nowe osoby. Jednakże, nie zawsze ilość równa się jakości, ale muszę przyznać, że kilka osób jest naprawdę świetnych i wiem, że z nimi nigdy nie będę się nudzić.

Muszę przyznać, że oszczędzanie $ idzie mi tragicznie. Jestem typową au poor haha, ale przynajmniej dużo ciekawego się dzieje! Dzisiaj kupiłam bilety do Portland, a w piątek kupuję wejściówkę na koncert Bastille▲. 

A na koniec kilka zdjęć z weekendowego wypadu do Seattle.

Jestem pod wrażeniem tego jak wielki talent mają niektórzy ludzie...

Jak macie jakieś pytania to piszcie albo tu albo na asku, chętnie na nie odpowiem :)!
Miłego dnia/Dobranoc
xoxo

sobota, 13 września 2014

Griffith Observatory & Santa Monica!

W końcu przyszedł czas na relację z mojego ostatniego dnia pobytu w Los Angeles, mieście, w którym ku zdziwieniu wielu osób zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Rano udaliśmy się do Griffith Observatory. Możecie się śmiać, ale ja zawsze uwielbiałam wycieczki szkolne do planetarium, bo dla mnie te wszystkie fakty/pokazy/zdjęcia są mega ciekawe i tym razem również mi się podobało. 


Jednakże, pokaz był niczym w porównaniu z "atrakcjami na zewnątrz", czyli widokami... Można zobaczyć większość Los Angeles i uwierzcie mi, rozmiar tego miasta robi piorunujące wrażenie... Końca nie widać.


Nie dość, że widoki na downtown niesamowite, to jeszcze Hollywood sign!


Polecam każdemu wpisanie wizyty w Griffith Observatory na swoją Bucket List, zwłaszcza wieczorem/nocą, bo wtedy to dopiero jest przepięknie. Ja niestety nie miałam okazji przekonać się o tym na własne oczy, ale kiedyś na pewno się to stanie.

Naszym kolejnym (i ostatnim, nie licząc lotniska) przystankiem była Santa Monica! Niestety, nie mogę napisać Santa Monica BEACH, bo przez zamieszanie z lotem (Hości myśleli, że mamy o 17:40, a był o 16:40) nie udało mi się tam dojść...ale jestem pewna, że za niedługo wrócę do Californii i zatytuuję jedną z notek "Santa Monica Beach" (w tym momencie rzucam wyzwanie samej sobie).


Podsumowując, pobyt w Los Angeles uważam za naprawdę udany. Byłam tam jedynie pięć dni, ale wiem, że wykorzystaliśmy je do maksimum i zobaczyłam sporo fantastycznych miejsc (równocześnie spełniłam wieeele marzeń, jestem przeszczęśliwa z tego powodu). 

Do zobaczenia za jakiś czas, LA! 
A Wam przesyłam serdeczne pozdrowienia. Bye!