sobota, 28 lutego 2015

In love with Vancouver!

W skali od 1 do 10 zeszły weekend oceniam na... MILION!
W końcu udało mi się wybrać na wycieczkę do Vancouver (Kanada). W sobotę rano pojechałam do Seattle, gdzie spotkałam się z A i M, a następnie udałyśmy się do Mill Creek, gdzie odebrał nas J i ruszyliśmy w drogę! Pogoda była naprawdę wspaniała, idealna temperatura, błękitne niebo, od razu człowiek lepiej się czuje (z piątku na sobotę spałam 4 godziny, więc ogólnie to brawa, że udało mi się do tego Seattle jakoś dojechać, chociaż muszę przyznać, że ze dwa razy "odleciałam" i sobie przysnełam, ups). Do granicy USA/Kanada jechaliśmy jakies 1,5/2 godziny. Na miejscu grzecznie oddaliśmy wszystkie dokumenty i po serii bardzo dziwnych pytań celnik kazał nam zjechać na bok i zostawić samochód do kontroli. Łącznie spędziliśmy tam jakieś pół godziny... przez cały czas zastanawiając się o co może chodzić. W międzyczasie jedna z pracownic dokładnie (bardzo dokładnie) sprawdziła samochód (przeszukała też mój aparat, który zostawiłam na siedzeniu oraz telefon A, także Bogu dzięki, że rano usunełam wszystkie upokarzające selfie i karta była prawie czysta hahaha). Następnie bez słowa wyjaśnień puścili nas dalej. Do tej pory nie wiemy o co tak naprawdę chodziło, możemy się jedynie domyślać - powiedziałyśmy, że jedziemy tylko na jedną noc (co było przeciez prawdą), a każda z nas miała ze sobą walizki podręczne (haha po co męczyć się z plecakiem, skoro miałyśmy dużo miejsca na bagaże?), tak jakbyśmy nigdy z tej Kanady wracać nie chciały. Dodatkowo, nasz kierowca (kolega A i M) pochodzi z Meksyku i ma najbardziej "popularne" imie, jakie Meksykanin może mieć - coś w rodzaju odpowiednika Jana Kowalskiego :D. Potencjalne uciekinierki i facet z "niby-podrobionymi" dokumentami? Cóż, faktycznie nie dziwie się, że nas zatrzymali.


Od granicy do Vancouver była jakaś godzina jazdy. Kiedy w końcu znaki drogowe zaczeły nakierunkowywać na Vancity, krajobraz zupełnie się zmienił, podobnie jak klimat <3 Od razu mi się spodobało. W końcu zza zakrętu wyłoniło się kilka drapaczy chmur... I koniec? Kilka wysokich budynków to to słynne downtown, gdzie nakręcono tyle filmów? Nie tak sobie to wyobrażałam. No way... Moje rozczarowanie nie miało granic. Głupota również, jak się później okazało :D bo to oczywiście nie było nawet Vancouver, tylko jakaś pobliska "mieścina". Zjechaliśmy z przeogromnej austrady i moim oczom w końcu ukazał się najwspanialszy widok na świecie <3 To jest to! "Prawdziwe" Vancouver zauroczyło mnie od samego początku <3


Jechaliśmy przez jakieś osiedle na wzgórzu, z którego widać było całe miasto. Co najlepsze, wszystkie ulice na tamtym osiedlu były idealnie do siebie równoległe & prostopadłe (szachownica), a na każdej z nich po dwóch stronach znajdowały się drzewa wiśni, które już zakwitły i wyglądały po prostu NIESAMOWICIE <3
Poniżej macie przykładowe zdjęcie, niestety rozmazane, ale zobaczycie o co mi chodzi.


Po dojechaniu do downtown i zaparkowaniu samochodu (zapłaciliśmy tylko 10$ za ponad dobę, wow!! w Seattle tyle płaci się za 3 godziny haha), udaliśmy się do hostelu. Pokoje same w sobie szału nie robiły, ale cały klimat miejsca był zdecydowanie na MEGA WIELKI PLUS. Hostele naprawdę mają w sobie to COŚ.


Po krótkim odpoczynku w pokoju przyszedł czas na coś do jedzenia. Na szczęście, nasz hostel był w idealnej lokalizacji (na ulicy Granville, która tętni życiem), więc wylądowaliśmy w pierwszej lepszej restauracji (jednej z miliona na Granville :D), która okazała się strzałem w dziesiątkę! Ponadto, w końcu, po 8 miesiącach, legalnie kupiłam sobie drinka :D Freedom again!


Następnie pochodziliśmy trochę po downtown. <3 <3 <3

 

Powyższy drapacz chmur to "B5", który został wykorzystany podczas kręcenia 50 twarzy Greya jako Escala. Fajnie zobaczyć obie wersje, prawdziwą i filmową :D

W końcu doszliśmy do frontu wodnego, przy którym znajduje się tez centrum konferencyjne. MegaMegaMega.


Jako, że z pobytu w Kanadzie trzeba było skorzystać w 100%, udaliśmy się do restauracji na kolejnego, cuudownego drinka/koktajl. Moje zamówienie (Lawrence) okazało się PRAWIE najlepszą rzeczą ever... prawie, bo nic nie pobije widoku, jaki nam towarzyszył <3


Kiedy opuściliśmy lokal "Mahony & Sons" było już ciemno. Zrobiło się jeszcze piękniej, niż w ciągu dnia. Ahhhhh, naprawdę zakochałam się w Vancouver!


W drodze powrotnej do hostelu Aga wyłapała Faubourg Paris, gdzie zjedliśmy NAJLEPSZE NAJWSPANIALSZE OMOMOM makaroniki na świecie (ps. nazwa makaroniki brzmi naprawdę głupio, nie? :D), za co jestem jej wdzięczna do końca życia, bo to naprawdę było niebo w gębie!

 

Klimatyczne downtown, Granville, przepiękny waterfront z zapierającym dech w piersiach widokiem, "fancy" centrum konferencyjne, pyszny drink & makaroniki... to wszystko zdecydowanie wpłyneło na nasze idealne humory...

a to był dopiero początek wieczoru. <3

 O tym co się działo później opowiem w kolejnej notce :D!

Do zobaczenia!

6 komentarzy:

  1. zazdroszczę ;) a zdjęcia wspaniałe ! ♥

    OdpowiedzUsuń
  2. Suuuuper fotki :) Naprawdę za każdym razem fajnie mi się ogląda zdjęcia, które robisz! Ja do Kanady wybieram się od roku i jakoś nie wychodzi ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. W końcu odwiedziłaś cudowne Vancouver! Nie dziwię się że jesteś zakochana, teraz jesteśmy obie ;* Tego miasta nie da się nie kochać! No way ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jak zwykle cudowny post od, którego, aż bije pozytywna energia. Kanada cudowna <3 Piękne zdjęcia. Buziaki :*

    OdpowiedzUsuń
  5. Chcę tam jechać!! ;o
    Poza tym świetne zdjęcia i fajnie napisany tekst! :)
    More please! ;) ;*

    OdpowiedzUsuń