wtorek, 28 października 2014

Bellevue//Polish Home!

Hej! Jak się macie?
U mnie wszystko dobrze, co prawda remont w domu Hostów nadal nie jest skończony, ale przynajmniej da się znów mieszkać, co naprawdę niesamowicie mnie cieszy. Jak zwykle nic ciekawego nie mogę napisać na temat dni roboczych, bo większość wolnego czasu przeleżałam w łóżku (bardzo ambitnie), natomiast weekend tradycyjnie na szóstkę z plusem!
W sobotę wstałam z innym nastawieniem niż zwykle i miałam ochotę spoliczkować samą siebie za bycie tak wielkim leniem. Nie mogłam już wytrzymać w swoich czterech ścianach, więc z zegarkiem w ręku odliczałam minuty do wyjścia. Najpierw poszłyśmy z Olivią do kina. Film ("St. Vincent") był dobry, można było się pośmiać, a i w pewnym momencie uronić kilka łez - takiego emocjonalnego kopa zdecydowanie potrzebowałam. Na wieczór zaplanowaną miałyśmy kolację urodzinową Julii w The Cheesecake Factory, więc zaraz po seansie popędziłyśmy w stronę Redmont, by odebrać J. i resztę dziewczyn i pojechałyśmy do Bellevue. Na miejscu dowiedziałyśmy się, że czas oczekiwania na stolik to "50 minut" (ostatecznie czekałyśmy półtorej godziny)... ale to i tak nas nie zniechęciło, bo wizja pyszności, które miały się wkrótce znaleźć na naszym stoliku wynagradzała wszystko inne. 
Po kolacji S. i E. się z nami pożegnały i uciekły na imprezę (szczęściary są +21), a my zostałyśmy bez pomysłu na wieczór. Stwierdziłyśmy, że po prostu pochodzimy po Bellevue i szczerze mówiąc było to całkiem dobre rozwiązanie, bo uwielbiam to miasto, zwłaszcza nocą :)

Fontanna w Bellevue Square.

Późnym wieczorem niespodziewanie przyszła do nas okropna wichura, która spowodowała wielkie straty w kilku sąsiednich miasteczkach - połamane drzewa, słupy, brak prądu... Praktycznie na każdej ulicy był jakiś wypadek samochodowy, szok. Drogi były nieoświetlone, sygnalizacja nie działała... a ja akurat wtedy prowadziłam. Tamtą podróż powrotną uważam za najbardziej stresującą i przerażającą w życiu, zdecydowanie. 

W niedzielę rano tradycyjnie pojechałam do Seattle, by spotkać się z dziewczynami (PL). Tym razem byłam tylko z Natalią i Agą, ale jak zwykle było mega :) Po kościele pojechałyśmy do Domu Polskiego (znajduje się tam restauracja, szkoła, biblioteka, sala do zabaw etc). Naprawdę nie wiem czemu nigdy wcześniej się tam nie udałam... zwłaszcza, że droga z downtown jest śmiesznie prosta, zaledwie jeden autobus i tylko kilka przystanków! Ale... lepiej późno niż wcale :D (chyba piszę to stwierdzenie w każdej swojej notce). Już przy drzwiach poczułyśmy zapach kuchni polskiej, więc jak najszybciej pobiegłyśmy do stolika. 


Wszystkie zamówiłyśmy Polski talerz, co było strzałem w dziesiątkę! Jejjjjuuuuuu, nawet nie wiecie jak bardzo chcialo mi się polskiego jedzenia. MNIAM.


Właścicielką restauracji okazała się być starsza, cudowna kobieta, typowa babcia <3. Na pożegnanie wręczyła każdej z nas po paczce pierogów za free i zapraszała na kolejną wizytę, która oczywiście będzie miała miejsce w najbliższej przyszłości. :)

Najedzone i szczęśliwe wróciłyśmy do downtown, by kolejny tydzień z rzędu podziwiać zachód słońca nad Elliott Bay.


Postanowiłam wrócić do bardziej "aktywnego" trybu życia, do ktorego zapał miałam w wakacje, a we wrześniu ślad po nim zaginął, więc dziś rano udałam się do Cottage Lake Park na długi spacer. Pogoda kolejny raz zaskoczyła, bo jak na koniec października i jak na stan Waszyngton, było całkiem ciepło.
Zobaczymy co przyniesie jutro. :)


Na pewno odezwę się jeszcze w tym tygodniu,
do napisania!
Trzymajcie się, xo

wtorek, 21 października 2014

Messy week & Good weekEND!

Ostatnie dni można idealnie opisać jednym słowem: bałagan. Literally.
W domu moich Hostów trwa remont, który początkowo miał być remontem kuchni, ale przerodził się w renowację całego parteru. Wszędzie pył, taśmy, folie... Na szczęście ja do swojego pokoju mam dobry dostęp, ale chłopcy już nie, więc od ZESZŁEGO poniedziałku nocujemy w domu Host Dziadków (mogłabym spać u siebie, ale wtedy byłoby za dużo zamieszania rano)... W sumie to nie narzekam, bo mam tam "swój" pokój, ale i tak o prywatności mogę zapomnieć, bo jednak sytuacja siłą rzeczy tego wymaga... Już Wam pisałam, że moja Host Babcia stoi na czele rodziny, więc najprościej mówiąc chcę się jej przypodobać hahaha, więc wieczory spędzam z wszystkimi na dole. Jednakże, na to również nie ma co narzekać, bo mam sporo wolnego czasu dla siebie w ciągu dnia. Jest okej, ale i tak już nie mogę się doczekać, aż wszystko wróci do normalnego stanu... 
Ze względu na obecną sytuację (a także moją niedawną redukcję liczby znajomych), moje życie towarzyskie opiera się głównie na weekendach i w sumie mi to nie przeszkadza. 
W sobotę spędziłam cały poranek i południe w łóżku, nadrabiając zaległości serialowe/youtubowe/pocztowe etc, a następnie udałam się do centrum handlowego w Lynnwood, żeby w końcu kupić odpowiednie buty na przepiękną pogodę stanu Waszyngton... 
Co do Lynnwood mall, strasznie lubię to miejsce - z zewnątrz wygląda jak jakieś miasteczko, a w środku jest typową, nowoczesną galerią z przerażającą wręcz ilością sklepów. Dodatkowo, miałam mega szczęście z miejscem parkingowym, więc od razu +10 do samopoczucia :D.


Następnie zgadałam się z Natalią na kawę i wieczór spędziłam już w Woodinville. Natalia to polka, która mieszka jakieś 2 minuty jazdy ode mnie. Mega fart!
W niedzielę podjechałam po nią o 8:45, a już o 9 byłyśmy w autobusie do Seattle, by spotkać się z innymi polkami. Mam nadzieję, że niedzielne POLISH MEETINGS staną się tradycją, bo naprawdę czuję się wtedy najlepiej na świecie.
Najpierw udałyśmy się na kawę, a później znów do kościoła polskiego. Byłyśmy świadkami odnowienia przysięgi małżeńskiej pewnej pary i po raz kolejny już będąc w tamtym miejscu się wzruszyłam, bo naprawdę czułam się członkiem wspólnoty. Za ręce trzymała się nie tylko "najważniejsza para" spotkania, ale również wszyscy inni małżonkowie, a następnie ludzie zaczeli klaskać, dawać sobie buziaki, a z twarzy nie schodził im uśmiech już do końca.
Po mszy udałyśmy się do The Cheesecake Factory w downtown Seattle. Amerykańskie porcje nadal potrafią mnie zadziwić, bo zamówionej przez Natalię sałatki było tyle, ile moja mama robi na święta dla całej rodziny hahaha.
Następnie pospacerowałyśmy trochę po Seattle, bo pogoda była wyjątkowo piękna, aż w końcu nadszedł czas na powrót do Woodinville.

Po drugiej stronie lądu na powyższym zdjęciu znajduje się Alki Beach, o której już tu kiedyś pisałam :)

Wybaczcie, jeśli zdjęcia widoków Seattle się tu powtórzą, ale to miasto wygląda dla mnie inaczej o każdej porze dnia i zawsze chcę to uchwycić <3

Na koniec rozwinę jeszczę kwestię "redukcji znajomych", o której wspomniałam na początku notki. Otóż, na początku programu chciałam poznać jak największą ilość ludzi, dlatego też spotkałam się praktycznie z każdą au pairką w okolicy. Z kilkoma udało mi się nawiązać fajny kontakt, z innymi niekoniecznie. W końcu po trzech miesiącach doszłam do wniosku, że nie potrzebuję tak "szerokiego" wyboru, bo lepiej mieć kilku dobrych znajomych, niz wielu takich, przy ktorych nie do końca jest się sobą. Czas płynie tu naprawdę szybko, zanim sie obejrzę mój program dobiegnie końca, dlatego też chcę mieć pewność, że dzielę te wszystkie momenty z odpowiednimi osobami. Mam nadzieję, że rozumiecie o co mi chodzi :)

A teraz uciekam, bo obowiązki wzywają!
Do napisania, buziaki :)

czwartek, 16 października 2014

100 days...

Wczoraj mineło dokładnie 100 dni od tego, jak po raz pierwszy postawiłam nogę na amerykańskiej ziemi... Tą setkę traktuję troszkę jak 1/3 czasu trwania programu, bo jestem pewna, że ostatnie dwa miesiące (65 dni) zlecą szybciej niż wszystie wcześniejsze, więc ich nie liczę. Także Kochani, już trochę mam za sobą! 
Dużo się działo przez ten czas, zobaczyłam mój wymarzony od wieeeeelu lat Nowy Jork oraz Los Angeles, które (jak już wiecie) skradło mi serce. Pokochałam Seattle, choć czuję że przed nami wyboista droga, bo niestety wizja codziennego zachmurzenia i deszczu coraz mniej mi sie podoba, ale może zima zaskoczy nas tak samo jak lato? Trzymam kciuki.. Jest tu jeszcze mnóstwo zakątków do zobaczenia, także nie mogę się doczekać tego co przyniesie przyszłość.

Za mną dużo wzlotów, które niejednokrotnie wywoływały uśmiech na mojej twarzy, a także upadków, które były lekcją życia. Lekcją, która ciągle trwa i z której nadal mam zamiar korzystać w 100%. 
Poznałam MNÓSTWO ludzi z całego świata, co jest naprawdę wspaniałym uczuciem. Oprócz tego, że uczę się i doświadczam kultury amerykańskiej, to jeszcze cały czas dowiaduję się ciekawostek na temat innych miejsc i sama chętnie dzielę się tymi związanymi z Polską.
No właśnie, Polska. Wiem, że gdzieś już poruszałam ten temat, ale niestety nie pamiętam czy to bylo tu czy na asku, więc jeśli się powtórzę to musicie mi wybaczyć. Otóż, przed wyjazdem miałam o naszym kraju średnie zdanie, teraz jest zupełnie inaczej. Zawsze z dumą mówię o tym skąd jestem, łapię się także na tym, że niewiedza ludzi na temat Polski okropnie mnie irytuje haha.  :D Opowiem Wam teraz historię, która strasznie mną poruszyła... Pewnego dnia stałyśmy z dziewczynami na ulicy w University District i rozmawiałyśmy po polsku. Pewien bezdomny wstał i do nas podszedł, pytając czy mówimy po rosyjsku. Odpowiedziałyśmy, że po polsku, na co on odrzekł tylko "Dziękuję". Byłyśmy przekonane, że to kolejna osoba z zerową wiedzą na temat naszego kraju, więc z ciekawości zapytałyśmy "Wie Pan gdzie to jest?", a on z taką widoczną fascynacją w oczach odpowiedział "Czy wiem? Oczywiście, że tak. Polska, piękny kraj, piękna historia. Walczyliście przez tyle lat, atakowali Was z każdej strony, a nadal istniejecie i wspinacie się w górę. Piękny kraj, piękna historia." Uwierzcie mi, tak mnie wtedy zamurowało... równocześnie oczy napełniły mi się łzami zarówno przez poczucie dumny, jak i ze względu na sytuację tego człowieka, którego życie kompletnie zniszczyło, co od razu dało się zauważyc. 
Rzecz jasna, jako polacy, mamy wiele powodów do narzekania, ale ja nauczyłam się, że zawsze należy skupiać sią na pozytywach i może zrobić coś w kierunku lepszego? :)

Kolejną kwestią jest tęsknota - to uczucie towarzyszy mi codziennie, ale od jakiegoś czasu sobie z nią radzę. Tęsknię, ale jednocześnie czuję taki spokój... trudno mi wyjaśnić o co chodzi, ale po prostu nawet jakbym chciała się rzucić na łóżko i beczeć do poduszki, to jakoś nie potrafię. Wiadomo, czasem jest ciężko, ale nie po to tu przyjechałam, żeby się zamartwiać cały czas, prawda? :)

Z językiem angielskim sobie radzę, ale w sumie od początku wolałam powiedzieć coś głupiego, niż nic. Szczerze mówiąc nie zauważyłam jakiejś większej poprawy, to znaczy wypowiadam się płynnie, ale nadal robię wielę błędów gramatycznych/leksykalnych czy w wymowie.

Koniec gadania, czas na kilka randomowych zdjęć z ostatnich stu dni, enjoy!

 I miss you LA :( :(
Mój najmłodszy bawił się w artystę :D 
Nikko<3

To by było na tyle :) Jestem ciekawa co ciekawego przyniesie kolejna setka... Nie mogę się doczekać.

Odezwę się za kilka dni, buziaki!
xoxo

poniedziałek, 13 października 2014

The Maze Runner(s)!

Będąc "mieszkanką" okolic Seattle mam to szczęście, że należę do pewnej facebookowej grupy, której członkowie praktycznie co każdy weekend organizują różnego rodzaju eventy. Ja jednak udałam się na swój pierwszy (lecz na pewno nie ostatni) dopiero wczoraj. Spotkaliśmy się na farmie w Snohomish (miasteczko oddalone 15 minut od mojego Woodinville), aby wspólnie przeżyć niesamowitą przygodę, jaką było pokonanie labiryntu stworzonego na polu kukurydzy. Na miejscu bylismy już o 18 (o dziwo byłam punktualnie!!), ale na wszystkich czekaliśmy chyba z godzinę, co jednak nie było powodem do narzekania, bo miałam okazję poznać wielu ciekawych ludzi. 




 Kiedy już byliśmy w całości (ponad 40 osób), poszliśmy kupić bilety (12$, waaaarto było<3) i ustawiliśmy się w kolejce. Pod sam labirynt dojechaliśmy na przyczepie ciągnika, gdzie oczywiście zamiast siedzeń mieliśmy stogi siana, uwielbiam takie rzeczy! Żeby było ciekawiej (i trudniej) poczekaliśmy, aż zrobi się kompletnie ciemno, co było świetnym pomysłem, bo klimat był naprawdę niesamowity. Przy wejściu do labiryntu stały pochodnie, co wyglądało genialnie. Na początku jeden z pracowników wyjaśnił nam jak poprawnie przejść przez labirynt i jak jest on zbudowany.  Okazało się, że mamy do pokonania dwie jego części, które oddziela od siebie miejsce "odpoczynku". Aby wiedzieć, że idziemy w dobrym kierunku, mieliśmy szukać kolejnych kolorów taśmy otaczającej kukurydzę - w pierwszej połowie zaczynaliśmy od zielonego i mieliśmy dojść do pomarańczowego, a w drugiej od białego do niebieskiego. W końcu weszliśmy do labiryntu. Nie mineła minuta, a już z jednej, czterdziestoosobowej grupy porobiło się kilka mniejszych, bo każdy poszedł w innym kierunku. Oczywiście co jakiś czas wpadaliśmy na siebie, co zawsze było nieco przerażające, ale z drugiej strony zarąbiste :) Naszą pomocą w szukaniu następnego koloru było kilka tabliczek z pytaniami - dobra odpowiedź wskazywała poprawną drogę. W momencie, kiedy udało nam się przejść z zielonego na pomarańczowy, moja grupa (6 dziewczyn) była połączona z dwoma innymi, na które wcześniej wpadliśmy, więc wszyscy razem zaczeliśmy gwizdać i krzyczeć z radości hahaha :D, mega opcja!
Rzecz jasna, kilka sekund później znów byłyśmy same. 

Poniżej macie zdjęcia labiryntu - z lampą:


i bez:


Hahaha :D taaak właśnie wyglądało, kiedy na moment wszystkie wyłączyłyśmy swoje latarki - SUPER CREEPY.

Po kilku ślepych uliczkach i momentach, w których cały czas znajdowałyśmy się w jednym i tym samym miejscu, w końcu poczułyśmy ogień, co było dobrym znakiem - dlaczego? Bo przy każdym wejściu/wyjściu, tak jak już pisałam, były pochodnie. Podążając tym właśnie tropem udało nam się dojść do miejsca odpoczynku, które zrobiło na mnie mega wrażenie!


Zdjęcia ani trochę nie oddają tamtego klimatu, ale przynajmniej możecie mniej więcej zobaczyć jak wyglądały te wejscia do labiryntu i tego jak wysokie były jego "ściany".

Druga połowa była według mnie bardziej skomplikowana. Co prawda przejście z białego do niebieskiego koloru poszło nam bardzo szybko, ale niestety podążając dość długo wzdłuż niebieskiej taśmy w pewnym momencie trafiłyśmy ponownie na białą, co było rozczarowujące i przerażające (tzn, że cofnełyśmy się i zmarnowałyśmy sporo czasu) :D. Prawie na koncu labiryntu spotkałyśmy chłopaków, którzy postanowili przejśc go od mety do startu i chociaż bardzo chciałyśmy do nich dolączyć to i tak wygrało nasze zmęczenie. 
Wyszłyśmy więc z labiryntu w towarzystwie oklasków i okrzyków YOU MADE IT!!, które oczywiście pojawiały się podczas powrotu każdej z grup, ale i tak fajne uczucie. :P
NAPRAWDĘ FANTASTYCZNIE SIĘ TAM BAWIŁAM!
Dowodem na to może być fakt iż mimo że jestem mega tchórzem, jeśli chodzi o horrory itd, to i tak czasem szłam jako pierwsza - tak mnie to wciągneło :D

Dzien zakończyłyśmy na froyo <3

PS. Film "The Maze Runner", do którego rzecz jasna nawiązuję w tytule notki, oczywiście polecam :). Sama czułam się jak jeden z bohaterów ahaha!

Dzisiaj umówiłam się z Eweliną i Agą i poszłyśmy do kościoła polskiego! Znajduje się on w jednej ze spokojniejszych dzielnic Seattle, jakieś 25 minut od downtown. Dziwnie było znaleźć się w miejscu, w którym nagle wszędzie można było słyszeć ludzi mówiących po polsku. Dziwnie, ale fajnie. Jestem cieniasem, wiem, ale mnie takie rzeczy strasznie ruszają i nie powiem, trochę się wzruszyłam haha :P

Następnie poszłyśmy na kawę do Starbucksa w pobliżu kościoła, w którym również siedzieli inni polacy, także czułam się jakbym była w domu


Uwielbiam to, że prawie każdą notkę mogę zakończyć słowami typu "KOLEJNY CUDOWNY WEEKEND ZA MNĄ". Zobaczymy jak będzie następnym razem!
Miłego tygodnia,
buziaki xoxo

poniedziałek, 6 października 2014

The purpose of our lives is to be happy...

Muszę przyznać, że za mną naprawdę ciężki tydzień. W pewnym momencie miałam już jednak dość samej siebie i wyolbrzymiania pewnych spraw, zrobiłam emocjonalny reset i czuję się o niebo lepiej. Mamy tylko jedno życie, więc wszelkiego rodzaju zmartwienia są ogromną stratą czasu. Należy wyeliminować to, co sprawia że źle się czujemy, a każdy dzień witać i żegnać z szerokim uśmiechem na twarzy. Nawet nie macie pojęcia jak bardzo się cieszę, że zdecydowałam się tu wyjechać. Cały czas uczę się nowych rzeczy o samej sobie i o tym co mnie otacza, za co jestem okropnie wdzięczna. Lekcja życia.

Pozwólcie, że skupię się jedynie na trzech ostatnich dniach (reszty nie ma sensu opisywać - nieustanne rozdrażnienie, zbyt dużo dziwnych myśli oraz niepotrzebnych nerwów). W piątek rano byłam na imprezie urodzinowej mojego brata... oczywiście przez Skype. Następnie miałam do odebrania auto, które oddałam do naprawy kilka dni wcześniej. Początkowo myślałam, że pojadę tam z Julią, ale sprawy się pokomplikowały i trzeba było znaleźć inne rozwiązanie. Warsztat znajduje się ok. 3km od mojego domu, więc postanowiłam tam pójść na nogach.. Niestety, dość spora częśc ulicy jest obecnie remontowana, więc nie ma chodnika, o czym przypomniałam sobie dopiero po przejściu sporego kawałka. Byłam mega zdesperowana (haha jak to brzmi), więc zrobiłam coś, na co jeszcze nigdy w życiu się nie zdecydowałam - wziełam STOPa! Ale nie, nie stałam przy ulicy i nie machałam ręką - poszłam na stację benzynową i zaczepiłam jakąś kobietę, która, jak się okazało, jechała dokładnie w tym samym kierunku. Kiedy dotarłam do warsztatu byłam przeszczęśliwa, że już za chwilę będę w swoim samochodzie, ale oczywiście tak się nie stało. Okazało się, że Hości nie zapłacili za naprawę, o czym mieli mi powiedzieć rano, ale zapomnieli... No ale nie mogę być na nich zła, bo w końcu to zrobili, a ja zaoszczędziłam sporą kupę kasy, którą zgodnie z regulaminem musiałabym płacić (z resztą ostatnio za dużo się na moją Host rodzinę powkurzałam haha, wystarczy...). Zrobił się więc kolejny problem - jak wrócić do domu? Na szczęście jeden z pracowników zaoferował mi pomoc, co było najlepszą rzeczą tego dnia, bo uroczy staruszek okazał się być właścicielem odjazdowego, nowiusieńkiego Porsche z otwieranym dachem, także przez przypadek mogłam się tym cudeńkiem przejechać. Rzecz jasna, większość drogi do domu słuchałam właśnie o historii kupna tego (cytuję) "amazing baby" :)

W sobotę spotkałam się z trzema polkami i pojechałyśmy do Seattle. To był chyba najśmieszniejszy dzień od trzech miesięcy! Od razu milion razy lepszy humor :) Najpierw trochę pochodziłyśmy po downtown, następnie University District, zakupy & oczywiście, jedzenie...
Zdj po prawej: Miało być selfie z downtown, a wyszło z parkingiem, yeah..
Już to kiedyś pisałam, ale uwieeeeelbiam klimat U.D <3

Dzisiaj (niedziela) również pojechałam do Seattle, tym tazem na spotkanie au pair. "Atrakcją" na ten miesiąc było Scavenger Hunt, czyli gra miejska polegająca na tym, że dostaje się listę miejsc, w które trzeba się udać i na dowód zrobić zdjęcie. Stwierdziłyśmy z dziewczynami, że musimy wygrać i udało się! Co prawda biegałyśmy po Seattle jak głupie, a po wszystkim długo dochodziłyśmy do siebie (ja to chyba nadal jestem czerwona), ale okej. Od innych dziewczyn z CC oraz APiA słyszałam, że nagrody są super (np. 50$ do H&M, bilety do kina, czy 25$ do Sephory), dlatego tak bardzo się starałyśmy. Wiecie co my (APC) dostałyśmy? Kartę upominkową do Starbucksa... o wartości 5$! Hahahaha....

Judith z Francji, ja, Ola z PL, Julia & Olivia z Niemiec
Jednym z zadań było zrobienie sobie zdjęcia z Seattle'owskim policjantem, więc jak tylko zobaczyłyśmy auto policyjne, to od razu do niego podbiegłyśmy. Ciekawe co pomyślał sobie ten facet kiedy siedział w aucie i nagle zobaczył jak pięć czerwonych, człowiekopodobnych postaci pędzi w jego kierunku... hahah dopiero teraz do mnie dochodzi to jak komicznie musiałyśmy wyglądać.. :D

Później udałyśmy się z dziewczynami do Cheescake Factory na zwycięski podwieczorek <3 Po powrocie do domu od razu położyłam się na łóżku, zasnełam na pół godziny, wziełam prysznic i pojechałam do Olivii & Julii. Dzień zakończyłyśmy wpatrywaniem się w czarny ekran telewizora, bo z niewiadomych przyczyn Netflix odmówił posłuszeństwa (a miał być seans Pretty Little Liars).

Weekend zdecydowanie dostarczył mi sporą dawkę endorfin, a na samą myśl o tym tworzą się kolejne :D! Ale teraz czas spać. Padam ze zmęczenia.
Dobranoc/Miłego dnia :)