Wspaniały weekend za mną! W sobotę pojechałam spotkać się z Julią w Seattle. W lecie co tydzień jest tam inna impreza, tym razem był to festiwal Seafair. W centrum przez cały dzień odbywały się mniejsze i większe koncerty i było mnóóstwo stoisk z darmowym jedzeniem, więc kręciłyśmy się tam dosyć długo (no bo jakby inaczej). Najedzone i ledwo żywe (było chyba z milion stopni) poszłyśmy na zakupy, które tak naprawdę były mega krótkie, bo zmęczyłyśmy się już po wizycie w jednym sklepie. Stwierdziłyśmy, że tylko mrożony jogurt może nam poprawić humor... To dobra opcja, że za jakieś 4 dolary można kupić szczęście haha polecam! Kulminacyjnym punktem festiwalu była parada przez caaałe miasto, której nie udało nam się zobaczyć (czego bardzobardzobardzo żałuję), ponieważ zaczynała się późno (ludzie siedzieli wzdłuż ulic i czekali już od rana!), a my musiałyśmy się jakoś dostać do domu. Niestety, nie było to takie proste jak zawsze, bo nasz przystanek został zamknięty, właśnie ze względu na paradę... Jako że żadna z nas nie może pochwalić się idealną orientacją w terenie, ta sytuacja ani trochę nam się nie spodobała, ale na szczęście trafiłyśmy bez problemu w odpowiednie miejsce. Oczywiście o rozkładzie jazdy naszych autobusów na zastępczym przystanku mogłyśmy pomarzyć, więc po prostu usiadłyśmy i czekałyśmy. Można się domyślić, że to Julia, a nie ja, miała autobus jako pierwsza... dopiero ok. 25 minut później zobaczyłam swój. Tu dopiero zaczeły się prawdziwe problemy - wyjazd z miasta, który normalnie zajmuje 10 minut, teraz trwał chyba z pół godziny, a cała trasa Seattle - Woodinville aż DWIE! Na szczęście było z kim porozmawiać i się pośmiać, więc zleciało nawet szybciej niż zwykle. :) Późnym wieczorem spotkałam się z dziewczyną z Południowej Afrykii, która mieszka kilka minut samochodem ode mnie. Z nią również meeeeega się uśmiałam, strasznie się cieszę, że tak zakręcona osoba mieszka blisko, bo czuję, że z nią nie będę się nudzić :D!
W niedzielę pojechałam do Ravenny (dzielnica Seattle), gdzie spotkałam się z jedną z polskich au pair. W końcu poszłam nad jakieś jeziorko i było przepięknie!
PS. Jest tam trasa do biegania, która wygląda tak, jakby oficjalnie została przejęta przez PRZYSTOJNIAKÓW z sześciopakami haha nie mogę się doczekać kiedy tam wrócę :D!
Wieczorem znów pojechałam do Redmont i obejrzałyśmy z Julią kolejny odcinek True Blood. UWAGA: Dojechałam i wróciłam bez pomocy GPSa, yeah! Ale i tak się bałam, bo w dzień droga wygląda ślicznie, ale w nocy...
To i tak jest jedna z "lepszych", większość uliczek jest tak creepy, że chciałam przejechać nimi jak najszybciej, może kiedyś odważę się tam zrobić zdjęcia haha :D.
Miłego tygodnia, buziaki!